Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Kwiaty pod Etną

 

Południowe słońce praży bardzo mocno. Tak mocno, że szare komórki, przechowujące resztki rozsądku, udają się na śródziemnomorską sjestę. A wtedy człowiek zachowuje się dziwnie. Zamiast leżeć w cieniu plażowego parasola na mięciutkim piasku – gania po zakurzonych ścieżkach między starzejącymi się godnie oliwkami. Tak było i tym razem.

Sycylia – to wyspa niechciana, zapomniana przez władze obecne i wszystkie poprzednie. Przechodziła pod panowanie różnych władców, którzy traktowali ją zawsze jako terytorium przejściowe, które łatwo można oddać albo stracić. Nie pozostało to bez wpływu na stan gospodarki, a także – co chyba najbardziej istotne – na sposób myślenia Sycylijczyków. Opuszczeni przez wszystkich, traktowani przez stulecia jak niechciany spadek, dziś – czują się jak kanciasta piłka kopana włoskim butem. Opór wobec wszystkiego i wszystkich stał się ich cechą genetyczną. Nie mogąc liczyć na innych, postanowili liczyć na siebie. Silne więzy rodzinne posłużyły za pożywkę dla związków przestępczych. Dla nas mafia jest czymś tajemniczym, znanym głównie z amerykańskich filmów i zdawkowych relacji prasowych z procesów sądowych lub spektakularnych egzekucji. Dla mieszkańców wsi zagubionych wśród wypalonych słońcem pagórków czy dla mieszczuchów w Palermo, Katanii, Messynie – mafia jest czymś naturalnym, zakorzenionym w głowach, może i w sercach. O tym się nie mówi, nie komentuje, nie uśmiecha znacząco ani nie wzrusza ramionami. Sycylijczyk zapytany o mafię nie ucieka, nie rozgląda się wystraszony na boki. Odpowiada z niezmąconą pewnością, że mafii nie ma, została wymyślona przez filmowców, a czy są tu zorganizowane grupy bandytów? A gdzie ich nie ma? My na swej drodze nie spotkaliśmy nawet śladów spadkobierców z Corleone. Poznaliśmy za to ich wykształcone i utrwalane latami wspólne cechy charakteru, przejawiające się w innym niż nasz stosunku do życia i... śmierci.

Prawda pierwsza: nie narobić się! Widać to na każdym kroku, i to niezależnie od zajmowanego stanowiska czy funkcji. Wśród ośmiu robotników jeden pracuje, reszta naradza się i zastanawia (chyba dlaczego ten frajer pracuje). Łamiemy przepisy drogowe po wskazówkach miejscowych – jedźcie tędy, a policja i tak krzywdy nie zrobi; za gorąco! Chcemy kupić na bazarze owoce. Sprzedawcy długo nie ma. Przychodzi, ale nie jest zainteresowany specjalnie klientem, raczej czeka, żebyśmy sobie poszli, bo przerwaliśmy mu karcianą partyjkę. Pracownik techniczny na kempingu, który przyszedł naprawić liczne usterki, przyniósł jedną żarówkę. Stwierdził z uśmiechem, że nie ma drabiny i wolnym krokiem oddalił się w jej poszukiwaniu. Wystarczy przykładów?

Prawda druga: spokojnie i do przodu! Widzieliśmy to szczególnie w zatłoczonych uliczkach sycylijskich miast. Kierowca dowolnego pojazdu, a zwłaszcza skutera, jeśli już jedzie, to na pewno się nie zatrzyma, choćby miał złamać 10 zakazów i przejechać po masce jadącego prawidłowo samochodu. A jakby się nie udało, to przejedzie choćby po ścianie domu albo po piętach przechodniów, ale stanąć i przepuścić? Nigdy! Najważniejsze, że robi to przy małej szybkości.

Prawda trzecia: śmierć jest częścią życia! Wymierzanie sprawiedliwości wg Sycylijczyka niekoniecznie musi być zgodne z kodeksami wymyślonymi przez nie-Sycylijczyków. Może dlatego porachunki między rodzinami kończyły się często rozlewem krwi, co nie przeszkadzało zabójcom w przyjmowaniu komunii św. O stosunku do śmierci najlepiej jednak świadczą katakumby Kapucynów w Palermo. Niezwykłe miejsce w środku miasta, obok – cmentarz. W podziemiach, w szerokich korytarzach umieszczono ok. 8 tysięcy(!) ciał w różnych fazach rozkładu, ale nie w trumnach, tylko w naturalnych pozycjach jak za życia. Część stoi przywiązana do ścian, część siedzi na ławach, niektórzy zwieszają się nad nami z górnych półek. Są w strzępach ubrań, niektórzy mają resztki uzębienia, włosów. Makabra? No, tak, tylko że wszyscy oni są tu wyeksponowani na własne życzenie i za uczynienie z siebie atrakcji turystycznej sami musieli słono zapłacić przed śmiercią. To jedyne takie miejsce na świecie i wizyta w królestwie śmierci daje sporo do myślenia.

Na szczęście, oprócz obserwacji mieszkańców (żywych i umarłych) był czas i na obserwację krajobrazów. Nocujemy przy plaży. Widok dymiącej Etny towarzyszy nam o każdej porze dnia. O świcie słońce podnosi z wulkanu białą czapkę i tak już zostaje do zmroku. Etna nigdy nie zasypia. Co najwyżej drzemie, strasząc co jakiś czas pomrukami tych, co u jej podnóża stawiają na miejscu zniszczonych, nowe domy z ociosanej lawy. Nieprzewidywalny wulkan z pełną niefrasobliwością wylewa z siebie co jakiś czas nadwyżki ognistej mazi, pluje kamieniami, sypie popiołem. Naukowcy próbują ocenić niebezpieczeństwo, przewidzieć, gdzie i kiedy nastąpi erupcja, ale... najczęściej uznają się za pokonanych. Nowo zbudowana droga pnie się pod górę. Przecina zbocze, po którym, nie tak dawno, szeroko rozlała się płonąca rzeka magmy. Wrażenie wywiera dom, którego wnętrze, aż po dach, zatopiła płynąca lawa. Zastygła, nie niszcząc murów.
  W bocznych kraterach, tzw. sylwestrach, żwir chrzęści pod stopami tych, co chcą postawić stopę na dnie wulkanu. Szalejący wiatr wbija nam ostre kamyczki w odsłonięte kawałki ciała: twarz, ręce, szyję. Natura nie pozostawia żadnych wątpliwości, kto tu rządzi. Wzrok przyciągają pola czarnego popiołu, na których odradza się życie w kępach kolorowych kwiatów i porostów.
   Na zboczach oszczędzonych przez żywioł, rozwija się bujna roślinność, soczysta zieleń drzew kontrastuje z obrazami pożółkłych pagórków widzianych w głębi wyspy. Opuszczamy niegościnną Etnę, ale jeszcze raz podziwiamy jej „dzieło” kilkanaście kilometrów dalej. Wąwóz Alcantare powstał na skutek pęknięcia potężnego wielowarstwowego jęzora spływającej lawy. Reszty dokonał rwący górski strumyczek. Wycieczka w głąb wąwozu wymaga specjalistycznego sprzętu do nurkowania (dno strumyczka ma dużo dziur nawet kilkumetrowych). Mnie wystarcza krótki spacer (w lodowatej wodzie), by zachwycić się niezwykłym krajobrazem
.

Miasta na Sycylii są bardzo zróżnicowane pod względem urody. Moje obserwacje ułożyły dziwną skalę ocen: im większe miasto, tym brzydsze. W Palermo tylko jedna główna ulica (Via Vittorio Emanuele) wygląda przyzwoicie: dosyć szeroka jezdnia, chodniki dla pieszych, ładne elewacje walących się kamienic. Za to w boczne strach wchodzić. Zmurszałe mury trzypiętrowych domów poprzerastane trawą, odpadające fragmenty balkonów, popodpierane deskami połacie dachu nie zachęcają do spacerów. Pod nogami kurz i śmieci. Na ulicach oblepionych byle jak zaparkowanymi samochodami panuje chaos. Dla początkującego kierowcy – to próba nerwów, bo nie dość, że wszyscy wymuszają pierwszeństwo, to jeszcze na siebie trąbią.


  

Przy katedrze chwila zadumy. Mieszanka stylów będąca wynikiem nowych koncepcji kolejnych architektów wywołuje równie mieszane uczucia. Sam nie wiem, czy mi się to podoba... ale na pewno jest interesujące. Czym jeszcze zadziwi nas Palermo? Pałac Normanów, piękna XVI-wieczna „fontanna wstydu” stojąca na okropnym, smrodliwym placyku, mały bazar w ciasnej uliczce i mnóstwo kościołów. Ot, i wszystko. Jak na stolicę wyspy – za mało. To jedno z brzydszych europejskich miast, jakie widziałem w swoich podróżach.

Katania jest inna. Widać, że miasto ma kontakt ze światem, i to nie tylko dzięki lotnisku. Usytuowana nad morzem, u stóp Etny, przyjmująca tysiące turystów okupujących plaże wschodniego wybrzeża, jest zbudowana z rozmachem. Duże place, monumentalne budowle, szerokie jezdnie, ucywilizowany ruch uliczny, eleganckie wystawy, iluminacje – to inna Sycylia.
   Siadamy na placu pod dziwną fontanną ze słoniem. Zajadamy się lodami i obserwujemy, jak rozbłyskują uliczne latarnie i subtelne reflektorki dodające nowego uroku szaro-czarnej lawie, z której wybudowano tu większość domów i wybrukowano co ładniejsze ulice.
   Mniejsze miasteczka – to perełki śródziemnomorskie. Fantastycznie położone Cefalu pod urwiskiem skały przypominającej głowę (stąd nazwa, grec. kephalos głowa). Górująca nad innymi domami normańska katedra z XII w. na tle obnażonej skały jest chyba najczęściej fotografowanym obiektem miasta.
   Uliczki pełne sklepów z kolorową ceramiką i makaronami. W cieniu palmy, oczywiście pod katedrą, siadamy do kawusi z bitą śmietaną. Zanurzamy się w popołudniowym lenistwie, poddając się nastrojowi chwili. Wyłapujemy kocie kroki na rozgrzanych kamieniach i błądzące, czerwone promienie zachodzącego słońca. Obok – toczy się życie, ale jakże inaczej niż nasze
.

Taormina – to takie miasto „na pokaz”, dla turystów. Na wysokiej półce skalnej, z widokami na zatokę, stanowi atrakcję dla turystów wypoczywających w okolicach Katanii. Włóczymy się różnymi uliczkami, zaglądamy do sklepów ze szkłem, ceramiką i marcepanami. To podobno Sycylia jest ojczyzną marcepanów. Zachwycają nas wymyślne kształty tych słodkich cacuszek. Tłumy turystów nie pozwalają ulec czarowi miejsca jak w Cefalu, ale za to jakie wyjdą zdjęcia.

Monreale – tuż za Palermo – słynie z najpiękniejszej katedry na Sycylii. Wnętrze wyłożone niezliczoną ilością mozaik, złoceń i obrazów. Rzędy strzelistych kolumn, podkreślają wielkość świątyni, a ze sklepienia nawy głównej patrzy na zwiedzających Chrystus. Wchodzimy na dach by podziwiać krużganki otaczające wypełnione zielenią podwórko. A w tle, w rozedrganym od upału powietrzu, przymglone góry.

I jeszcze jedno miasteczko warte uwagi – Enna, położone najwyżej na Sycylii. Nie leży na szlaku wycieczek i może dzięki temu zachowało naturalność. Trafiamy tu późnym popołudniem. Puste uliczki, tylko przed kościołem wystrojeni goście czekają na parę młodych. Nasze kroki odbijają się echem w kamiennych ścianach domów z zamkniętymi okiennicami. Przy placu nieciekawa bryła kościoła. Wchodzimy do środka i... wnętrze powala na kolana, nawet niewierzących. Przepięknie, a żaden autor przewodników nawet się nie zająknął na ten temat. Pewnie tu nigdy nie zajrzał, a i miejscowym nie zależy, by tłumy przewalały się przez żyjące od lat w sennym letargu miasteczko.

Starożytności na Sycylii nie szukałem, choć one same stają na drodze, obojętnie w którą stronę zmierzamy. Obowiązkowy punkt programu – to Syrakuzy. I co? Niestety, rozczarowanie. Poza jaskinią w kamieniołomach zwaną „ucho Dionizjusza”, nic interesującego. Nie jestem malkontentem, ale po spacerach na greckich ścieżkach trudno mnie zadowolić byle czym. Nie przemawiają do mojej wyobraźni zarośnięte trawą ledwo widoczne fragmenty amfiteatru czy świątyń. O wiele ciekawsze jest Agrigento. W starożytności, jedno z większych miast w tej części świata. Stąpamy po wyschniętych źdźbłach trawy, zbieramy migdały, słuchamy cykad jak w Olimpii. Dotykamy drzew oliwkowych mających może po kilkaset lat. I to, przemawia do mojej wyobraźni. Kolumny wspaniale zachowanych świątyń konkurują urodą i wzrostem, ze smukłymi badylami kwitnących agaw.

Na straganach z pamiątkami jesteśmy przez chwilę jedynymi turystami, a mimo to nikt się nami nie zajmuje. Trafiliśmy na recital wokalny... sprzedawców. Bawią się świetnie, donośnie śpiewając na głosy. Nie psujemy im nastroju głupimi pytaniami o cenę jakichś tam mało ważnych pamiątek.

I jeszcze krótki wypad na Wyspy Liparyjskie (Eolskie) leżące obok Sycylii na Morzu Tyrreńskim. Wybieramy dwie: najmniejszą – Panareę i najbardziej niebezpieczną – Stromboli.

Panarea – to ekskluzywne miejsce wypoczynku bogatych biznesmenów, gwiazd filmu i estrady, polityków. Jedna wąska uliczka prowadzi wzdłuż dostępnej dla „turystycznej gawiedzi” części wyspy. Nie ma tu samochodów, a jedynie samochodziki (większość elektrycznych) i skutery. Nie ma zapachów z  restauracyjnych kuchni, refleksów słońca z przeszklonych hotelowych bunkrów. Nie ma kramów z pamiątkami, ani nawet widokówek Są za to kwitnące bugenwille, dorodne palmy, powyginane oliwki, kępy dzikiego kopru a wszystko to na tle biało-niebieskich domków. Domki stoją na urwisku spadającym w szmaragdowe morze, z którego wystają  skaliste, niedostępne wysepki. Pozakręcana ścieżka  odkrywa przed nami coraz piękniejsze widoki. Raj dla marzycieli!

Inaczej na Stromboli. Już ze statku widać, że to nie normalna wyspa, tylko stożek wulkaniczny wystający z wody. Czarne stoki pełne świeżego popiołu, budzą grozę. Tylko z jednej strony wyspy kilkadziesiąt domów, prowizoryczny port, ze dwie restauracje i bardzo surowo urządzony kościół. Plaża pokryta czarnym wulkanicznym pyłem, który przy dotyku brudzi, nie zachęca do leżenia. Żądni wrażeń czekamy do zmroku, aby zobaczyć ziejący ogniem krater. Statek wywozi nas w morze, skąd ponoć lepiej widać. Wpatrujemy się w chmurę dymu, oczekując na zamówioną eksplozję, ale... niestety, zamówienie nie zostało zrealizowane. Żegnamy mrugającą skąpymi światłami wyspę, nie mogąc się nadziwić tym, którzy wybrali sobie takie miejsce do życia.

Różnorodność tego, co zastaliśmy na naszych sycylijskich ścieżkach, pozostawiła mieszane odczucia. Dwa czynne wulkany, a jakże odmienne. Dwa duże miasta, o diametralnie innej atmosferze. Dwa starożytne centra, których przewodnikowa sława jest odwrotnie proporcjonalna do atrakcji, jakie oferują. Bujna roślinność pod Etną i wysychające pastwiska w głębi wyspy. Ludzie uśmiechnięci, życzliwi, ale niezbyt pracowici i niezainteresowani zarobkiem. Chwile zachwytu i zniechęcenia. Brak czasu na sen, odpoczynek i leżenie na plaży. Taką Sycylię zapamiętam.

W albumach fotograficznych mam różne kadry wrażliwości. Z tej podróży będą na pewno bardzo kontrastowe.