Kim jestem? Napisane Sfotografowane Zaśpiewane Przedeptane Ślady zostawiane
« Powrót

Kra na Newie

Aby zrozumieć wielkość Petersburga, trzeba otworzyć, choć na chwilę, kilka kartek z historii Rosji. Bo nie jest to miasto, które stopniowo rosło w potęgę i przemieniało się z osady w coraz większą aglomerację, jak Paryż czy Moskwa.

Powstało nagle, niespodziewanie i bardzo szybko, z założenia miało być wielkie i piękne.
Marzenia o stworzeniu własnego miasta pojawiły się w głowie kilkunastoletniego carewicza, który do historii przeszedł jako Piotr I Wielki. Na jego oczach zamordowano mu bliskich co wpłynęło w dużym stopniu na jego dążenia do przeniesienia stolicy. Mając dwadzieścia pięć lat wyruszył w podróż po Europie. Chciał poznać świat, nie tylko jako „bawidamek” na dworach, ale jako człowiek żądny wiedzy, z ambicjami samodzielnego władcy. Jedną z takich ambicji było stworzenie silnego portu na północy kraju z dostępem do Bałtyku co doprowadziło do kilkuletniej wojny ze Szwecją, wówczas mocarstwa dominującego w tej części świata.

Po pobycie w Amsterdamie Piotr Wielki zachwycił się plątaniną wodnych kanałów, które stanowiły niezwykłe ścieżki dla kolorowych barek wożących towary, ale i lustro dla wysmukłych kamieniczek z prostolinijnymi obramowaniami okien. Car zapragnął i car musiał mieć. Do Amsterdamu nie sięgało jego imperium, więc trzeba było zbudować własne miasto na wodzie, ale oczywiście piękniejsze, większe i powalające na kolana wszystkich przemądrzałych znawców architektury. Na nadmorskich bagnach, setki kilometrów od Moskwy na wyspach pełnych dzikiego ptactwa powstał Petersburg.

Nikt nie uwierzyłby patrząc na potężne budowle, że stoją one na tak niepewnym gruncie. Do osuszania terenów i budowy miasta car „zatrudnił” 40 tys. szwedzkich jeńców, którzy mieli to nieszczęście spotkać na swej drodze srogą armię wschodniego władcy. Aż trudno uwierzyć, że fundamenty prześwietnych pałaców, okazałych gmachów i przytłaczających ogromem świątyń są oparte nie tylko na mozolnie sypanych w moczary kamieniach, ale i na kościach zamęczonych ciężką pracą i niezdrowym powietrzem biedaków. No, cóż, nie pierwszy to przypadek, że monumentalne dzieła podziwiane po latach, tworzą ręce niewolników, a nie wysokiej klasy specjalistów.

Aby docenić wyjątkowość Petersburga trzeba do niego dojechać, a nie dolecieć ani dopłynąć. Trzeba pokonać setki kilometrów, jak my, przez rosyjskie miasta, miasteczka, wioski... Przez bagienne lasy i krzaczaste łąki...  Dziurawymi, wąskimi drogami, na których ścigają się leciwe ciężarówki... Trzeba napatrzeć się na małe, drewniane domki, z których wychodzą ludzie, kryjący pod uśmiechem garb niepokojów. Mieszkańcy Petersburga mówią, że praca w mieście jest, ale mieszkańcy bagien jej nie chcą. Przyzwyczaili się do swoich ławeczek przed domem, do trzech kur biegających po ubłoconym podwórku, do paru grządek, na których mizernie wschodzi marchewka. Życie płynie tu powoli jak kra po Newie...

Wreszcie wjeżdżamy w granice miasta. I nagłe zderzenie z innym światem. Kiepska droga nagle się kończy i przechodzi w autostradę, szeroką i równą jak pas startowy dla odrzutowców. Widok dopiero co mijanych chat odchodzi w zapomnienie i jest zastępowany widokiem wieżowców tworzących rozległe osiedla. Witają nas monumentalne pomniki wśród nich także posąg Lenina. Wszak od śmierci rosyjskiego rewolucjonisty czyli od 1924 do 1991 roku było to miasto sławiące jego imię na cały świat. Powrót do pierwotnej nazwy nastąpił bezboleśnie – w wyniku referendum. Przy wjeździe do centrum rzuca się w oczy ozdobny napis „Leningrad wita”, ale za nim czeka już na spragnionych wrażeń gród Piotra.

Pierwsze spotkanie z niezwykłym miastem miało wiele uroku, jak każda randka o zmierzchu. Światła ulicznych latarni i reflektorów podświetlających niemal każdy budynek przy Newskim Prospekcie... Spacerowicze w ciepłych, ale już rozpiętych kurtkach... Wstęga samochodowych świateł przecinana skrzyżowaniami... I boczne uliczki, w które rzadko zakręcają przechodnie, tonąc w zagadkowych ścieżkach wyściełanych zmrokiem... Przejeżdżamy przez czarno błyszczącą Newę szeroko rozlaną między przęsłami układających się do snu mostów....

Dzień przynosi rześki podmuch północnego wiatru. To przecież początek maja, tutaj to jeszcze nie wiosna, co najwyżej przedwiośnie. Cieszę się że świeci słońce bo doceniam jego malarskie talenty w podkreślaniu nastroju. Odbite od baśniowych kopuł cerkwi ostro kłujące promienie trafiają nie tylko w obiektyw aparatu, ale i w zwężone źrenice przez które przenikają do mózgu tylko wybrane obrazy.

Architektoniczne cudeńko to dobry akcent na początek zwiedzania. Cerkiew Zbawiciela od Krwi – to niezwykły pomnik postawiony przez cara Aleksandra III poprzednikowi, którego zamordowano właśnie tu, nad leniwie płynącą Mojką. W takich miejscach nie wiem co myśleć o ludzkiej naturze, o wrażliwości na piękno przeplatanej z okrucieństwem. Obchodzę cerkiew dookoła znajdując w pobliżu dodatkowe „smaczki”: oto przejeżdża przede mną na koniu dziewczyna z rozpuszczonymi włosami, oto siedzący pod ozdobną kratą przykurzony młodzieniec „wycina” na pękniętej gitarze muzyczne ozdobniki...

Na Placu Sztuk wita nas szerokim gestem stojący na cokole Aleksander Puszkin. Za nim imponujący klasycystyczny Pałac Michajłowski zamieniony dziś na Muzeum Rosji – jedno z największych na świecie. Aby zachować harmonię placu włoski architekt Carlo Rossi wkomponował wokół podobnej klasy budynki zamienione na rzeczywiste świątynie sztuki: Wielka Sala Filharmonii Petersburskiej, Teatr Opery i Baletu. Chciałoby się posmakować muzycznych owoców ludzkiego geniuszu, ale jesteśmy tu zbyt krótko, a tak wiele jeszcze przed nami.

Wędrując ulicami kilkumilionowego miasta, myślę o wiecznej walce człowieka z naturą. Najczęściej człowiek przegrywa, ale zdarzają się wyjątki, takie jak Petersburg. Podziwiałem niedawno Holendrów, wydzierających wolno, ale wytrwale kawałki lądu zachłannemu morzu. Tu, jak w Rotterdamie oczami wyobraźni widzę pracujące ciężko kafary i setki napiętych mięśni wbijających pale w grząski grunt. Potem staną na nich niezwykłe budowle, jak biało-złoto-niebieski monastyr Smolny, oparty na 50 tysiącach drewnianych kloców. Obok Instytut Smolny, w którym Lenin z konspiracyjnego buntowszczika stał się nagle wodzem rewolucji. Dziś krąży gdzieś po pustym placu echo donośnych okrzyków, które były początkiem nowego ustroju. Instytut na długie lata stał się siedzibą partii komunistycznej, co nie znaczy, że był on oazą spokoju dla jej funkcjonariuszy.

I znów towarzyszy nam Newa, na której kołyszą się barki a słońce przelewa przez ich burty majowe światło. Wchodzimy na wielki Plac Pałacowy przed Ermitażem. Z wysokości niemal 50 m przygląda się wchodzącym anioł z krzyżem. Podchodzę do 600-tonowej kolumny z czerwonego granitu. To pomnik dla Aleksandra I, który w 1812 r. nie tylko uratował Rosję przed najlepszą, na owe czasy, armią świata, ale i przegonił jej przywódcę – cesarza Napoleona aż do Paryża. Przywróciło to wiarę całej Rosji we własną potęgę, choć prawdę mówiąc klęskę sprokurował sam Napoleon, którego pokonała zima a nie carskie wojska, ale...

Plac Pałacowy robi niezwykłe wrażenie! Z jednej strony rozległe budynki Ermitażu i Pałacu Zimowego, z drugiej – wygięty, jak cięciwa łuku, gmach Sztabu Generalnego. Maszerowały tutaj, ubrane w paradne mundury, wiwatujące na cześć cara, wojska, ale i płynęły tędy rzeki krwi bezbronnych demonstrantów w styczniową niedzielę 1905 r. A dwanaście lat później stąd rozpoczął się atak na Pałac Zimowy...

Dziś, w majowym słońcu, wygrzewają się tu staruszkowie z medalami na przykurzonych garniturach. Tuż obok przejeżdża peleton wyścigu kolarskiego a dzieci zajadają się lodami i cukrową watą na patyku. Któż dzisiaj myśli o szturmie na siedzibę carów, który miał taki wpływ na późniejsze losy całej Europy, a może i świata.

Do Ermitażu wchodzimy od strony podwórza. Tyle się naczytałem o bogactwach tego muzeum a teraz przyjdzie mi to skonfrontować z rzeczywistością.

 
 Stoję na schodach prowadzących na kolejne piętra niezwykłej galerii sztuki, w której zgromadzono tyle eksponatów, że gdyby każdemu poświęcić 1 minutę trzeba by było spędzić tu 10 lat! Zresztą trudno się dziwić. Każdy z carów miał podobne ambicje – budowanie potęgi Rosji to nie tylko militarne sukcesy. Panowanie za wszelką cenę, ale i demonstracja bogactwa – stąd, kapiące złotem girlandy nad schodami, ramy kryształowych luster i ściany wykładane płytkami kruchego bursztynu w Carskim Siole. Najważniejsze żeby było balszoje i złote.

Sklepienia i posadzki są dopełnieniem dla arcydzieł malarstwa i rzeźb zamkniętych w szklanych klatkach bądź odgrodzonych od natrętów niewidzialną nitką laserowych promieni. Ślizgamy się wzrokiem (bo na kontemplację nie pozwala wędrujący tłum) nie tylko po płótnach mistrzów ale i po żyrandolach, kamiennych wazach i dostojnych kandelabrach. W otoczeniu sztuki człowiek łagodnieje, nabiera dystansu do własnych słabości, ale też i odrywa się od problemów, co może skutkować życiem w wyimaginowanym świecie, z dala od ludzkich nieszczęść i wojen. Oglądając pałace władców nie tylko tu, w Rosji, zadaję sobie zawsze pytanie: po co tak duża liczba komnat i komu potrzebny aż taki przepych? Mam wrażenie, że sztuczny świat jaki  stworzyli wokół siebie, izolował ich nie tylko od poddanych, których nie rozumieli, ale i od najbliższych. Wielodniowe bale i beztroskie polowania przeplatały się z podejmowaniem decyzji o wysłaniu tysięcy żołnierzy na pole walki, z którego mieli nie wrócić. Intrygi, nierzadko kończące się brutalnym mordem, towarzyszyły kolejnym carom niemal od kołyski. Ich życie najczęściej było burzliwe i... krótkie, więc może dlatego chcieli po sobie za wszelką cenę zastawić coś dla potomności. Carowa Elżbieta, dla której Włoch Rastrelli zaprojektował barokowy Pałac Zimowy i monastyr Smolny, nie przewidziała, że na kartach historii o wiele wyraźniej zapisze się następczyni, która zamieniła bogato zdobioną budowlę w jedno z największych muzeów świata. Katarzyna Wielka, którą my – Polacy nie darzymy sympatią, przez Rosjan dzisiaj jest uważana za wybitną córę narodu, a przecież to niemiecka księżniczka, która nie tylko w przenośni „szła po trupach do celu”. Trzeba jednak przyznać, że zgromadzone przez nią obrazy, rysunki, srebra i porcelanowe cacka nie były przypadkowe. Całe życie wiedziała co robi, czy to nad mapą kreśląc plany podboju, czy przy kupieckim stole przejmując całe kolekcje dzieł sztuki. Wychodzę przytłoczony wrażeniami, przepychającymi się pośpiesznie między historycznymi refleksjami.

Najsłynniejszy krążownik świata – „Aurora” – stoi przy nabrzeżu z dala od największych atrakcji turystycznych. Na chodniku kilka straganów z breloczkami, widokówkami i matrioszkami. Nie ma chętnych do wejścia na pokład. Kilka zdjęć zrobionych bez przekonania. Mieszkańcy miasta do niedawna noszącego imię Lenina też jakby o „Aurorze” zapomnieli, albo nie chcieli pamiętać. Wstydliwa pamiątka po rewolucji?

Zresztą w Petersburgu historycznych pamiątek nie brakuje i to nie tylko tych przypominających rewolucję, ale tych, które wyznaczają pulsujący z różną siłą rytm żyjącego od 300 lat miasta. Nabrzeże Pałacowe nad Newą jest tu najlepszym przykładem. Budynki Admiralicji, dziś podziwiane głównie z racji złoconej iglicy sterczącej nad wieżą bramną, pełniły funkcję pierwszej stoczni, gdzie pracę znalazło ok. 10 tys. osób. Założyciel miasta car Piotr I nie ograniczył swoich imperatorskich zapędów jedynie do wybudowania miasta i dania nauczki Szwedom. Postanowił wybudować silną flotę (nie darmo praktykował w holenderskich stoczniach) i zapewnić dominację Rosji na wodach Bałtyku. Tuż za Admiralicją (dziś siedzibą Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej) wyłania się kopuła soboru św. Izaaka, największej w Rosji katedry. Ile jeszcze tych „naj” pojawi się na naszej drodze?

Obserwuję z zaciekawieniem szerokie ulice przystrojone kolorowymi chorągiewkami, wypełnione 1-majowym pochodem, żółtymi taksówkami, zatłoczonymi trolejbusami i zniszczonymi tramwajami. Rejs stateczkiem po rzeczkach: Mojce  i Fontance przywołuje wspomnienia z Wenecji, Amsterdamu, Paryża, Budapesztu. Zachodzące słońce tworzy piękne kompozycje z wesoło mrugających, błyszczących okien oprawionych w kamienne pilastry i pozawijane gzymsy odnowionych, kolorowych budynków. Jak w bajce...

Nocny spacer uświadamia nam, że jesteśmy na północy. Zimny wiatr szybko zabiera resztki ciepła ukrytego w podcieniach Newskiego Prospektu. Ludzie spacerują główną ulicą miasta, oglądają rozświetlone wystawy, słuchają grajków i śpiewaków. Zmrok zapada ok. 22.30, a to dopiero początek maja. Za półtora miesiąca rozpocznie się prawdziwy najazd turystów ze względu na tzw. białe noce. Wzrosną ceny w hotelach, muzeach, sklepach... Póki co korzystamy z przywilejów jakimi obdarza się pierwszych w sezonie turystów.

Uroczystą kolację nasi gospodarze przygotowali w eleganckiej restauracji. Tradycyjne rosyjskie potrawy, kielich szampana i kieliszek wódki, występ ludowego zespołu i wspólna zabawa kończą jeden z wieczorów. Oczarowani, weseli, poddani nastrojowi wracamy do hotelu usytuowanego na dużym, smutnym, betonowym osiedlu. Wszystkie ulice podobne do siebie, wszystkie bloki jednakowo szare – przed nami inny Petersburg, może bardziej sprawiedliwy niż za cara, ale na pewno brzydszy.

Kolejny ranek przynosi niespodziankę. W nocy prawdopodobnie z Jeziora Ładoga dotarły pożegnalne podarunki od Pani Zimy. Na granatowej wodzie Newy pojawiła się wędrująca kra tworząc szybko zmieniającą się mozaikę, tym piękniejszą, że na błękitnym niebie nie pojawiła się żadna konkurencyjna chmurka. Docieramy na wyspę Pietrogradzką na której Piotr I rozpoczął budowę drewnianej twierdzy stanowiącej zalążek przyszłego miasta. Podziwiamy fortyfikacje i sobór św. św. Piotra i Pawła. We wnętrzu trudno oderwać wzrok od pełnych przepychu malowideł, kolorowych sklepień czy złoconego ikonostasu. W takim otoczeniu niezwykle poważnie wyglądają grobowce carów z rodu Romanowów. Zamyślony nad przewrotnością ludzkiej natury, która niszczy  by nie czcić, a potem czci, lamentując, że zniszczone, znalazłem się za murami twierdzy. A tu na piaszczystym kawałku Newy amatorzy plażowania rozebrani „do rosołu” opalają się na tle gęsto płynących biało-szarych kawałów lodu, o których wczoraj nikomu się nawet nie śniło.

Jeszcze tylko Carskie Sioło z bursztynową komnatą i czas wracać do Polski. Rezydencję carowej Elżbiety zaprojektował jej ulubiony architekt Rastrelli, ale później pewne zmiany dotyczące głównie wystroju wnętrz wprowadziła Katarzyna Wielka, która nie lubiła barokowych ozdób a raczej klasycystyczną prostotę. Stąd w pałacu można spotkać mieszankę stylów, ale nie zmienia to faktu, że obiekt jest arcydziełem, nie tylko ze względu na przytłaczające zewsząd bogactwo i powtarzalność elementów sprawiających wrażenie nieskończoności. Duże znaczenie ma tu również położenie zarówno budynku głównego jak i mniejszych, rozrzuconych po parku angielskim.

W Bursztynowej Komnacie (a właściwie w jej replice) wiele osób czuje rozczarowanie. Spodziewali się, że jest większa, bardziej ozdobna. A moje wrażenia są adekwatne do tego co chciałem zobaczyć. Uświadomiłem sobie jak kruchy i delikatny jest materiał, z którego wykonano okładziny ścian. Popatrzyłem na wielkość niektórych bursztynów, których nie ma w przyrodzie aż tak dużo i zadziwiony kunsztem wykonania detali oraz samym pomysłem stworzenia takiej komnaty wyszedłem z pałacu. Nie dziwię się, że tłum ludzi czeka cierpliwie w kolejce do zwiedzania. Carskie Sioło, choć wciąż restaurowane po zniszczeniach II wojny, jest czymś niezwykłym w otoczeniu prześwietnego Petersburga jak majowa kra na Newie...

Szkoda, że wizyta była tak krótka, choć intensywna. Pobudziła do myślenia, do odszukania w głowie i starych podręcznikach historycznych faktów, skłoniła do refleksji i kolejnych obserwacji, z których zostało przecież coś więcej niż zdjęcia w albumie.